Od pięciu lat staram się ewangelizować w mediach. Paradoksem jest to, że nie posiadam żadnego specjalnego wykształcenia w tym kierunku. Jestem po prostu medialnym samoukiem-amatorem, a z wykształcenia i zamiłowania teologiem i księdzem. Stopniowo poznawałem świat wirtualny tak, aby Dobra Nowina nie ucierpiała wypływając na nieznane dla mnie wody. Na początku był blog, potem prasa, a dzisiaj kanał na youtubie. Pierwsze wyświetlenia nie przekraczały setki, a dzisiaj trafiają do tysięcy odbiorców. Dlaczego o tym piszę? Nie dlatego, że przyszedł czas na autopromocję, ale chciałbym opowiedzieć o blaskach i cieniach ewangelizacji w mediach i jednoznacznie stanąć w obronie tych, którzy mają odwagę zmierzyć się ze światem wirtualnym. Jesteście współczesnymi misjonarzami w duchu Franciszka Ksawerego, Daniela Comboni i Maksymiliana Kolbe. Zgodziliście się na misyjny charakter własnego życia.
Na samym początku wypada wspomnieć, że formą która osobiście najbardziej mi odpowiada, jest słowo pisane. Publikowanie wpisów i artykułów zwyczajnie sprawia mi radość. Wynika to zapewne z faktu, że jako urodzony introwertyk odczuwam wewnętrzną potrzebę dzielenia się swoim szalonym światem umysłowym w taki sposób, aby nie wymagało to ode mnie bezpośredniej wylewności w otoczeniu innych. Publicystyka internetowa rządzi się swoimi prawami. Ważny jest tytuł, styl, zdjęcie, grafika, promocja. Treść też jest ważna, ale zdarza się, że ważne treści nie zawsze mają przebicie w świecie, który promuje formę krótką i zwięzłą. Świat niestety posiada także takie prawdy, których nie da się wyjaśnić w trzech zdaniach. Nie zawsze też język pozwala na pełne wyrażenie myśli i uczuć, które towarzyszą autorowi. Czasami należy czytać między wierszami. Inaczej moje teksty odbierają ci, którzy znają mnie osobiście, inaczej ci, którym nazwisko Szerszeń niczego nie mówi. Zdarza się, że ta pierwsza grupa baczniej mnie obserwuje, czy aby na pewno żyję tak jak piszę. Nie ukrywam, że jest to ważna motywacja do życia w zgodzie z własnymi poglądami.
Publicystyka internetowa rządzi się swoimi prawami. Ważny jest tytuł, styl, zdjęcie, grafika, promocja
Inaczej rzecz ma się z filmikami na youtubie. Tutaj sprawy się komplikują. Już nie tylko trzeba powiedzieć z głowy kilka składnych zdań, ale też zadbać o rzeczy dodatkowe jak mimika, naturalność, wesołość i tysiące innych technicznych rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że dzisiaj przekaz audiowizualny dominuje wśród ludzi. Musi w nim zatem odnajdywać się także kaznodziejstwo i ewangelizacja. Ważne jest to, aby prawda Dobrej Nowiny w żaden sposób nie ucierpiała pod „reżimem” wymagań stawianych przez to medium. Podziwiam tych księży i świeckich, którzy mają odwagę stanąć przed kamerą i swobodnie opowiadać o swoim doświadczeniu wiary tłumacząc to, co Kościół ma do przekazania. Jestem im wdzięczny, bo nie dali się ponieść zniechęceniu i ugiąć pod krytyką, ale na poważnie podeszli do swojego apostolstwa, nawet jeśli nie zawsze wychodzi ono perfekcyjnie. Oczywiście będą zdarzały się błędy, niedociągnięcia i nadinterpretacje, ale czy w życiu codziennym jesteśmy od nich wolni?
Oczywiście będą zdarzały się błędy, niedociągnięcia i nadinterpretacje, ale czy w życiu codziennym jesteśmy od nich wolni?
Świat mediów wirtualnych wymaga głębszego zrozumienia. Nie wolno nam się z niego wycofać. Dbać należy o czystość wiary i intencji. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że kazanie z błędem teologicznym wygłoszone z ambony wpadnie prędzej czy później w niepamięć słuchaczy. Błąd zapisany na cyfrowej taśmie będzie odtwarzany nawet miliony razy. Pomijam już kwestię homiletycznych plagiatów, które często sypią się w kościołach. Takiego komfortu nie mają internetowi publicyści. Słuchacze szybko wyłapią niecnego plagiatora.
Błąd zapisany na cyfrowej taśmie będzie odtwarzany nawet miliony razy
Podkreślę to jeszcze raz. Ewangelia musi być podawana w mediach w niezmienionej formie. Z tego powodu wszyscy zajmujący się tym trudnym kawałkiem chleba muszą być wierni ortodoksji, a jednocześnie starać się by przekaz był ciekawy i dotarł do jak największej grupy słuchaczy. Warto też od czasu do czasu poprawić, wyjaśnić lub usunąć treści, które nie powinny się w sieci pojawić. Tutaj pomocą służą często ludzie świeccy, którzy także w moim przypadku, wykonują tytaniczną pracę, aby wszystko nagrać, zmontować i przemyśleć. Ukłony w ich stronę są całkowicie zasłużone.
Ktoś kto uważa, że ambona jest jedynym miejscem ewangelizacji nie do końca chyba czuje, czym żyje świat, a już na pewno nie rozumie świata mediów wirtualnych
Na koniec chwiałbym stanąć w obronie tych, którzy publikują swoje treści w internecie. Przede wszystkim trzeba sobie powiedzieć, że dzisiaj nie mamy innej możliwości. Lwia część życia współczesnego człowieka przeniosła się do świata wirtualnego. Nie możemy się na to obrażać i tupać nogą, że „tak nie można”. Nikogo takie argumenty nie przekonają. Ktoś kto uważa, że ambona jest jedynym miejscem ewangelizacji nie do końca chyba czuje, czym żyje świat, a już na pewno nie rozumie świata mediów wirtualnych.
Chciałbym zatem podziękować tym wszystkim, którzy odpowiadają na wezwanie do głoszenia Ewangelii całemu (!) stworzeniu. Chodzimy po „krańcach świata”. Łatwo tam pobłądzić i wystraszyć się krytyki, ale czy Chrystus nie powiedział, że właśnie tam mamy zanieść Jego orędzie?